Nasza przygoda
Czyli jak to się wszystko zaczęło
Chcesz poczytać o historii obfitującej w same sukcesy? O rzece powodzenia, wydobywającej się ze źródła genialnych decyzji? O tęczowej drodze zwycięzców, po której pędzimy na pomarańczowym jednorożcu bezbłędności?
To nie poczytasz.
Jeśli jednak masz ochotę, możesz dowiedzieć się, co musiało się wydarzyć, aby ten tekst mógł teraz wyświetlać się przed Twoimi oczami.
Mam na imię Krzysztof i pozwól, że opowiem Ci historię.
Rozdział 1
Prószący delikatnie śnieg przywitały wieczorne światła chłodnej Warszawy. Biel, otulając gasnące z wolna biurowce, nadała im surowość i nutę tajemnicy. W dole sprawnie przemykają setki postaci, niczym mrówki w ferworze swych zadań. To ci, którzy po całym dniu trudów, teraz mogą z poczuciem spełnionego obowiązku udać się do swojego zacisznego kąta, aby odpocząć. Monotonię tego obrazu delikatnie zaburza budynek finansowej korporacji, a dokładniej jego szóste piętro i światło sączące się z niedużego przeszklonego pokoju.
Wewnątrz wszystko jest zanurzone we wręcz nienaturalnej ciszy, a pomieszczenie z mroku wybawia jedynie ciepły blask lampki stojącej na biurku młodego specjalisty. Ciężki klimat zdaje się pochłaniać samotnie siedzącego tam chłopaka. Jednak jego twarz, skąpana w błękicie emanującym z monitora, przedstawia zgoła inny świat. W jego rzeczywistości gra właśnie głośna metalowa muzyka, a skupiony wzrok i ściśle z nim współpracujące dłonie na klawiaturze odpowiadają za tworzenie. Dla niego nie ma pokoju, nie ma biurowca, nie ma nawet całego miasta, jest tylko proces kreacji.
Ten chłopak to ja i nie, nie goniłem za terminami, kończąc projekt dla mojego chlebodawcy. Nawet przez myśl mi wtedy nie przechodziło poświęcanie wolnego czasu na kończenie swojej dziennej pracy. Płacili za 8 godzin mojego życia dziennie i tyle też dawałem – nie unikałem pracy, po prostu ta wymiana miała być fair. Natomiast wykorzystywanie dostępnej przestrzeni, panującej ciszy oraz sprzętu w innych celach było dla mnie już zupełnie zacnym pomysłem.
Na tym etapie byłem zatrudniony na podstawie umowy o współpracę, czyli własna działalność gospodarcza i wystawianie comiesięcznej faktury za odgrywanie pracownika. Rozwiązanie powszechnie nazywane umowami śmieciowymi, które podobno jest niekorzystne dla pracowników… Ciekawe, gdyż mnie taki układ dał możliwość w pełni legalnego monetyzowania moich umiejętności w czasie wolnym.
Właśnie to robiłem tamtego listopadowego wieczora. Zamiast wracać do domu, postanowiłem zapierdzielać i budować stronę internetową dla mojego pierwszego w życiu indywidualnego klienta.
Mimo że miałem własną działalność gospodarczą i czułem z tego powodu pewną dumę, to moje myśli nie szły dalej w kierunku rozbudowy tej koncepcji. Miałem stałe zatrudnienie i dodatkowe zyski z prywatnych zleceń. Może nie było ich dużo, ale wystarczająco, aby móc trochę więcej zaszaleć. Czas płynął przyjemnie z dnia na dzień, świetni ludzie w zespole u ośmiogodzinnego pracodawcy tylko potęgowali spokój o swoje miejsce w tym świecie.
Z tym że życie to nieustanna zmiana i nie powinniśmy brać zbyt wiele za pewnik. Kilka miesięcy później na samej górze hierarchii spółki zaszły duże zmiany, a za nimi efektem kuli śnieżnej potoczyło się wszystko w dół, ciągnąc za sobą kolejne ofiary. Wyglądało to tak, że pewnego dnia, gdy wszedłem do pokoju naszego działu, szybko zdjęto mi uśmiech z twarzy, ponieważ okazało się, że mój dyrektor już tu nie pracuje. Tak o, nagle. W następnych tygodniach poleciała również pani kierownik działu – de facto najlepszy szef, jakiego w życiu miałem, pozdrawiam, Moniu, jeśli czytasz!
Poza masowymi zmianami personalnymi, które mocno wpłynęły na atmosferę, nie podobał mi się też ogólny kierunek działań i nowe sposoby zarządzania tym, czego byłem częścią. Narzucają coś, ja mam zrobić i nie komentować, a te polecenia wychodziły od osób, z którymi nawet nie miałem bezpośredniego kontaktu. Dopiero te wydarzenia i duże zmiany w moim małym świecie zrodziły pewne ciekawe myśli…
Czy na pewno to jest jedyne wyjście?
Robić to, z czym się nie zgadzam i czego zwyczajnie nie czuję?
Przymuszać się tylko dlatego, że ktoś mi płaci?
No kurde nie.
Był rok 2013 i, cholera, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest to mój pierwszy krok w kierunku zupełnie innego sposobu życia. Nie miałem wtedy pojęcia o tym, z czym się będę mierzył, ale wiem, że nie mogłem podjąć w życiu lepszej decyzji. Tak, ta decyzja już zapadła – odchodzę. Czas pracować na własnych zasadach i tworzyć coś, co będzie przede wszystkim zgodne ze mną.
Typ zawartej umowy oraz fajne podejście do tematu nowego dyrektora działu pozwoliły mi wyjść z budynku firmy jakieś 30 minut po tym, jak do niego rano wszedłem. Stresujący moment, ale za to ten powrót do domu był niepowtarzalnym doznaniem. Istne szaleństwo.
O tym, że wszyscy mówili mi, jak cholernie głupi jest to pomysł, napiszę tylko jedno zdanie i to właśnie było ono.
To, jakim byłem pracownikiem, oraz sposób, w jaki się pożegnałem z moim pracodawcą (raptownie, lecz miło i szczerze), dało mi na samym wejściu jeszcze jedną niezwykle istotną rzecz. Praktycznie z miejsca podpisaliśmy nową umowę, tylko tym razem widniałem jako zewnętrzny dostawca usług. Czyli pierwszego dnia wolności miałem już w kieszeni fajnego klienta.
Na drugiego też długo czekać nie musiałem, bo ponownie zaowocowało to, że byłem niezłym specjalistą i faktycznie robiłem swoją robotę. Z ramienia nowej firmy odezwała się do mnie moja była szefowa z hasłem, że poszukuje wykonawcy zleceń i czy jestem zainteresowany… Głupie pytanie, pewnie, że byłem.
W międzyczasie powstała również właściwa i do dziś funkcjonująca spółka, czyli nasze ViEW Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Tym jednak nie warto się długo tutaj zajmować, bo pomimo posiadania spółki dalej pracowałem jak samotny freelancer, nie jak organizacja.
Cały ten rok był ciekawy i obfitował w wydarzenia. Z uwielbianego miejsca pracy wpadłem w kompletnie mi nieodpowiadające, aby zaraz z dnia na dzień rzucić wszystko i spróbować budować coś samodzielnie.
A był to zaledwie sam początek tej podróży.
Rozdział 2
Zatem w momencie, gdy zacząłem odczuwać narastającą nudę, do głowy powróciło dawne, zakopane pod stertą codzienności, pragnienie posiadania swojego zespołu. W tamtej chwili mój zespół to byłem ja i moja outsource’owana księgowa, która wkrótce powróci w tej historii jako jeden z antagonistów na mojej drodze.
Ten krok był trudniejszy niż samo przejście na swoje. Chcę mieć zespół, tylko jak to zrobić? Od kogo zacząć? Jak kogoś zatrudnić? Co powinien umieć? Co muszę takiej osobie zapewnić? Dłuższą chwilę byłem w kropce, ale gdy mamy w głowie kołatające się pytanie, to w końcu przyjdzie i nasza odpowiedź.
Mamy czerwiec 2016 roku i chyba najważniejszy moment na dotychczasowej drodze, bo tutaj do pomarańczowych barw dołącza druga postać, czyli Paweł. Facet z już wieloletnim doświadczeniem w branży, również w roli właściciela agencji reklamowej, z fenomenalną wiedzą… a w dodatku mój brat cioteczny (plus minus). Tak… Odpowiedź była tak blisko i tak oczywista, ale widać musiała sobie najpierw dojrzeć, zanim zaistniała w rzeczywistości.
Układ był banalnie prosty – kończymy swoje aktualne projekty we własnym zakresie, a każdy nowy rozliczamy już wspólnie. Ja wnoszę swoich klientów, Paweł swoich i zysk podzielony na dwa daje nasz personalny zarobek. Paweł wnosi wiedzę związaną z wydrukami i grafiką, ja daję strony i marketing internetowy. Idealne i naturalne rozszerzenie zakresu działania dla obu stron.
Skoro ruszamy na poważnie, to warto też mieć porządne miejsce do pracy. Długo się nie zastanawiając, w sierpniu uruchomiliśmy nasze pierwsze biuro na poddaszu jednego z budynków na obrzeżach Pruszkowa. Mówiąc, że był to nieidealny lokal, pozostawię wiele niedopowiedzianego, ale grunt, że był. ViEW wreszcie miało swoje biuro i miejsce na mapie!
Wejście z boku budynku, przez metalowe drzwi, nasuwało skojarzenia z szemraną spelunką. Dalej nie było lepiej, gdyż czekały trzy piętra wąskich schodów do pokonania, aby dotrzeć do celu – tutaj chciałbym oddać hołd kurierom, którzy musieli wielokrotnie pokonać tę drogę do nas z ciężkimi paczkami. Niedziałający domofon, porzucone niesprawne klimatyzatory, depresyjne pomieszczenie pomalowane na ciemnozielono oraz stryszek jak z niskobudżetowych filmów grozy. Kto był, ten pamięta. Natomiast sam lokal po wielu godzinach pracy i pomocy przyjaciół doprowadziliśmy do stanu, w którym dało się go lubić.
W listopadzie, czyli po trzech pełnych miesiącach pracy we dwóch, przyszedł czas na kolejne odważne posunięcia, które – jak się później okazało – były kluczowe dla dzisiejszego obrazu naszego biznesu.
Czas zatrudnić stażystę – pomyślałem. Szybko podpisana umowa z urzędem pracy i w najbliższych tygodniach mogliśmy podziwiać przemarsz kilkunastu kompletnie niechcących z nami pracować osób. Codziennością było przywitanie kogoś, kto w pierwszym zdaniu stwierdzał, że on to nie chce stażu, tylko musi odbębnić spotkanie i papierek podpisać. Dramat. Ta szalona rekrutacja trwała chyba około trzech tygodni i ostatniego dnia rano miła pani z urzędu zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy się na kogoś zdecydowaliśmy. Trudno zapraszać do współpracy kogoś, kto tego nie chce, ale stwierdziłem, że jeszcze poczekajmy do końca tego dnia – w końcu tyle obowiązywała umowa. Tak jakby tych kilka godzin miało coś zmienić… ale słuchaj, zmieniło. Koło południa trafił do nas nasz gwiazdor, czyli Adrian.
Adrian jest z nami do dziś i stał się kluczową postacią, ale to nie znaczy, że zawsze tak było. Młody, butny chłopak, coś umiejący w programach graficznych, przychodzi odbębnić swoje za marne 800 zł, a tu panowie oczekują od niego zaangażowania – nienormalni, nie? Zupełnie nie szło nam dogadywanie się na początku, musieliśmy przebrnąć przez kilka poważniejszych rozmów, a nadal potem potrafiłem usłyszeć „nie chce mi się” w odpowiedzi na prośbę o wykonanie telefonu. Jako że sam zaczynałem od stażu i zapierdzielałem wtedy jak wściekły, pokazując swoją wartość, to tego typu teksty działały na mnie jak płachta na byka.
Po czterech miesiącach, gdy już powoli zbliżał się koniec półrocznego stażu, nawet nie brałem pod uwagę zatrudnienia Adriana na stałe. Jednak na samym finiszu coś się w naszej relacji i jego podejściu odmieniło na tyle, że postanowiłem dać mu szansę i, cholera, to była jedna z tych dobrych decyzji, bo dziś tworzy on ViEW w takim samym stopniu jak ja czy Paweł.
Na te wydarzenia nałożyła się pierwsza duża kłoda rzucona pod nogi. Mamy marzec 2017 roku, stoję w kuchni i otwieram list od mojego ulubionego urzędu – skarbowego. Obstawiałem klasyczne podsumowanie wpłat lub ewentualnie może jakąś niedopłatę za rok poprzedni, a było to wypisanie spółki z rejestru VAT – co do cholery?!
Problem był znacznie bardziej złożony, niż ktokolwiek mógł w tym momencie podejrzewać. Jak się okazało, urząd uznał spółkę za nieaktywną i postanowił wykreślić nas jako płatników VAT. Rzadko mi się to zdarza, ale tutaj to powiem – mieli rację, a przynajmniej podstawy do takiego ruchu. W tamtym okresie rozliczaliśmy się kwartalnie, co samo w sobie nie było dobrym rozwiązaniem. Pieniądze z podatku często były już ulokowane w zakupach towarów dla naszych klientów i trzeba było czekać, by móc zrobić przelewy do US, a to gromadziło odsetki.
Jednak głównym problemem było to, iż US przez cały rok otrzymywał jedynie zerowe zeznania podatkowe od naszej księgowej, a za nimi nigdy nie poszły żadne korekty. Wyglądało to tak, że płaciliśmy podatki na podstawie otrzymanych wyliczeń, które nijak miały się do rzeczywistości, a oficjalne podsumowania z tymi kwotami nigdy nie trafiły do urzędu…
Finałem tego było właśnie wypisanie nas z rejestru VAT, czyli w rzeczywistości brak możliwości wystawiania faktur sprzedażowych i zarabiania. Z podziemi wyskoczyła również suma ponad 30 000 zł niedopłaconych podatków z bijącymi już odsetkami, o których istnieniu wcześniej nawet nie mieliśmy pojęcia. Byliśmy przekonani, że skoro płacimy tyle, ile wylicza nam księgowość, to wszystko gra.
Dla mikrobiznesu nigdy nie jest to mała kwota, a nie mogąc jeszcze normalnie zarabiać, to praktycznie leżeliśmy.
To był ten moment, gdy po rozbujaniu się i naprawdę niezłej końcówce roku okazuje się, że zaraz mogę nie mieć nic. Prawie cztery lata pracy mogą ot tak przepaść, tylko dlatego, że ktoś zawalił swoją robotę. Nieważne, czy przez niedopatrzenie, czy zwykłe olanie sprawy, po prostu to może być koniec tej przygody.
Nigdy nie zapomnę tego, jak wchodzę do pokoiku Pawła (wtedy byliśmy rozbici na dwa pomieszczenia) i mówię:
– „Jeśli masz jakieś zamówienia druków dla klientów, to przeproś ich już za opóźnienie, ale teraz nawet ich nie zrealizujemy, bo aktualnie mamy niecałe 500 zł na koncie.”
Gdzie wizja posiadania pięciu stówek na plusie byłaby wtedy nie najgorsza, gdyż jak się zaraz okazało, wisiała nad nami również niedopłata podatku dochodowego spółki…
Cieszę się, że nie jestem typem spuszczającym głowę i czekającym, aż spadnę, by móc się poużalać nad sobą. Nie czekam też, aż może samo się zrobi. Mając ułożony biznes, zadowolonych klientów, spływające zamówienia i ludzi, którzy na mnie polegają, musiałem to wyciągnąć.
Rękawy zakasane i działamy.
- Zaległe podatki wyprostowałem niedużym zewnętrznym finansowaniem, oczywiście wziętym na siebie jako osobę fizyczną. Dofinansować kredytem spółkę wykreśloną z rejestru VAT, z jeszcze niewyprostowanymi sprawozdaniami za rok poprzedni i zadłużeniem w podatkach, jest, jakby to ująć – niemożliwe. Jasne, że taki kredyt to nie najlepsze rozwiązanie, ale w tamtej chwili jedyne możliwe i pierwszy problem mam z głowy.
- Wykreśleni z rejestru i nie możemy prowadzić sprzedaży. Tutaj śmiało mogłem się zgodnie z aktualnym stanem rzeczy położyć i czekać… albo to zignorować. Tak też zrobiłem, działaliśmy dalej, prowadząc projekty, bo bez tego padłby biznes i trzy osoby zostałyby na bruku. W międzyczasie wyprostowaliśmy sprawozdania i pisząc odwołanie od decyzji wykreślenia, zachowaliśmy ciągłość w byciu VAT-owcem. Biznes działa, wykreślenie unieważnione, klienci utrzymani, drugi problem załatwiony.
- Księgowa robi wypad. Natychmiastowo zmieniłem osobę odpowiedzialną za nasze księgi. Tutaj trafiłem do Beaty, która fantastycznie pomogła nam wszystko naprawić. Niestety cały poprzedni rok trzeba było rozliczyć zupełnie od zera, miesiąc po miesiącu, bo wszystko było zwyczajnie spieprzone. Wygenerowało nam to kolejne koszty, ale też udało nam się dogadać i rozbić spłatę na kilka miesięcy.
Naprawione. Możemy kontynuować podróż.
A nieprzespane noce? Niespecjalnie, bo spałem jak suseł po nastu godzinach zapieprzania i walki.
Rozdział 3
Chyba siłą rozpędu i na fali skumulowanych emocji, zamiast złapać oddech i się uspokoić, to ruszyliśmy mocniej naprzód. W ciągu następnych miesięcy dołączyły do zespołu kolejne dwie osoby. Jedna to szara eminencja, która po roku wyleciała z hukiem i nie zasługuje na większą wzmiankę. Natomiast drugą osobą, którą wtedy zatrudniłem, był Jacek, czyli jak by nie było – mój tata. Niektórzy twierdzą, że nie powinno się robić biznesu z rodziną, ale im chyba pozostaje tylko współczuć rodziny. Dla mnie była to świetna decyzja, bo biznes, jaki dziś Jacek przynosi do firmy, jest wręcz nie do przecenienia.
Jacek wszedł do działania, nie mając praktycznie żadnego pojęcia o branży reklamy i marketingu. Dziś poza fenomenalną obsługą klientów, z którymi żyje na stopie koleżeńskiej, zdobył niesamowitą wiedzę, a momentami potrafi nawet zasiąść do Corela i złożyć baner albo wizualkę. Ta wszechstronność i zdolność do adaptacji jest chyba u nas rodzinna.
Co jednak najlepsze, na tym też nie poprzestaliśmy. Widać za mało się działo w pierwszym półroczu, bo jakimś cudem pojawił się w naszym spektrum nowy lokal do wynajęcia. Biuro trzy razy większe od aktualnego, przy samej trasie, w całkiem nowym budynku, z normalnym wejściem, na pierwszym piętrze, w Otrębusach… i jak już pewnie się domyślasz, przeprowadziliśmy się tam jeszcze 1 sierpnia tego samego roku.
Oczywiście zawsze idzie coś kosztem czegoś. W tym miejscu musiałem więc podjąć jeszcze jedną istotną decyzję, a dotyczyła ona moich osobistych zarobków. Od tego momentu zarabiałem zupełne minimum potrzebne mi do przeżycia, czyli 2500 zł miesięcznie, przy czym kredyt mieszkaniowy pochłaniał jakieś 65% tej kwoty. Minął prawie rok, zanim mogłem zwiększyć swoją wypłatę. Oczywiście pensje chłopaków w żadnym momencie nie ucierpiały, a nawet wręcz przeciwnie, bo regularnie rosły i rosną.
Z dzisiejszej perspektywy zastanawiam się, czy zachowałbym się tak samo w tamtej sytuacji. W każdym razie kompletnie nie żałuję żadnego ruchu, a wręcz cieszę się, że tak się wszystko potoczyło. Doświadczenia bezcenne.
W tym biurze, gdzie powstał też ten tekst, jesteśmy do dziś i jest to wyjątkowe miejsce. To tutaj wszystko nabiera odpowiedniego pędu i stabilności. Biznes dojrzewa, a my razem z nim.
Nie oznacza to, że unikamy trudnych lub dziwnych sytuacji. Chociażby przytrafiło się nam zablokowane konto firmowe, bo pewien urząd nie zaksięgował naszych wpłat i uznał, że zamiast się z nami skontaktować, lepiej będzie zamrozić cały biznes. Wyjaśnienie tego trwało cztery dni, a w tym czasie ludzie i podwykonawcy nie mogli otrzymać swoich pieniędzy – ale czy to kogoś w tym kraju obchodzi? Jako ciekawostkę dodam, że na koniec jeszcze zostaliśmy poczęstowani karą w wysokości 850 zł za zajęcie egzekucyjne zadłużenia… Zadłużenia, które nigdy nie istniało.
Takich pomniejszych przeszkód na naszej drodze są dziesiątki, jednak gdybym chciał je wszystkie dokładnie opisać, to ten już za długi tekst stałby się pełnoprawną książką.
W 2019 roku pojawił się jeszcze jeden szaleniec – Mateusz. Dołączenie do nas było dla niego dużym skokiem w nieznane, gdyż wiązało się z pełnym przebranżowieniem – z przedstawiciela handlowego w projektanta materiałów marketingowych. Odpowiedzialny zarówno za projekty graficzne i budowanie stron, od początku wszedł do pracy z dużymi klientami.
W tym roku również udało nam się przebić magiczną barierę 1 miliona złotych netto sprzedaży. Zdążyliśmy to opić i nacieszyć się wreszcie wyjściem na fajną prostą, a także optymistycznie spojrzeć w przyszłość…
Wtedy właśnie przyszedł rok 2020.
Więcej o nim już wkrótce, a w skrócie – dużo zmian i reagowania na sytuację, ale żyjemy i łatwo się nie damy! 🙂
Ależ historia! Widzę w niej elementy podobne do swojej i kibicuję, i czekam na kolejne perypetie. No i mam nadzieję, że moja księgowa z outsourcingu nie jest tą samą, co Wasza antagonistka :p
A ciekawe swoją drogą, co by było, gdyby w tej firmie finansowej nie zmieniło się szefostwo. Gdzie by teraz był i co by robił ten chłopak z biurowca? 😉
To jest dobre pytanie, gdzie by był 🙂 Droga na pewno byłaby inna, ale kierunek pewnie ten sam! Zmiana szefostwa to był tylko bodziec, a jak nie ten, to pojawiłby się jakiś inny.
Fajnie, że się podobało i dzięki za komentarz. Ty czekasz na kolejne perypetie, a perypetie czekają na nas 😀
I to jest właśnie realna historia marki, a nie wykreowany pod publikę storytelling! Dzięki za ten tekst, który dodaje otuchy w trudniejszych chwilach załamania, motywuje zdemotywowanych, zachęca i rozbraja szczerością.
Dzięki Ewelina za miłe słowa! 🙂 Cieszę się, że tekst się podobał, a przede wszystkim, że trafia i budzi emocje 😉
Nie wiem czy wiesz ale tworzysz bardzo ciekawe i inspirujące treści. Trzymaj dalej tak wysoki poziom, a już wkrótce osiągniesz szczyty wyszukiwarek na topowe frazy 🙂
Dziękuję! Przygoda wymaga aktualizacji, a działo się, oj działo… 🙂